Tak, tak… Stało się. Warsztaty gumy chromianowej, jednej z technik szlachetnych zapowiedziały się, odbyły się i wkrótce, jak ochłoniemy z wrażeń niezapomnianych, rozpiszemy w planach bojowych nową edycję tego kursu i – tak, zgadliście – ogłosimy całkiem nowe zapisy. Zajęcia były oczywiście kompleksowe: od informacji historycznych i niezwykle istotnych w tej technice kwestii estetycznych, po techniczną stronę zagadnienia, czyli wyjaśnienia jak to jest, że to jest, a w ogóle to nie dość, że jest, to jest jeszcze światłoczułe…
Co tu dużo pisać, beauty-dish’e (czyt: bjuti-garnki), czyli po naszemu słoneczka, lampy, kondensory, czy plastry miodu i inne softboxy poszły w odstawkę… Smutne powiększalniki w ciemni – również karnie w kącie – płakały rzewnie widząc wylewane z kuwet do niczego nam w tym momencie nie potrzebne wywoływacze, utrwalacze. Całą ciemnie i studio opanowała bowiem w tym czasie guma chromianowa, pigmenty, lampy kwarcowe, pędzle no i duża ilość wody do wywoływania tegoż wszystkiego. Gdzież tu miało być miejsce dla chemii fotograficznej powiększalników czy tła w studio?
Szaleliśmy więc smarując emulsją całe połacie papieru akwarelowego. Niektórzy doszli w tym do dużej wprawy – zaczynali od posmarowania jednej piątej kartki papieru a na koniec tak się rozochocili, że smarowali całą kartkę plus pół ciemni.
Szaleliśmy zarzucając coraz to nowymi odbitkami całą powierzchnię studia fotograficznego. Na szczęście nikt z bywalców nie wpadł wtedy na szalony pomysł by w tym właśnie czasie ćwiczyć jakiś tam rodzaj oświetlenia studyjnego.
Szaleliśmy świecąc kwarcówkami, czyli ładnie mówiąc „lampami UV”, na pomalowane emulsją światłoczułą papiery niecierpliwie czekając jaki to magiczny obraz uda się początkującym adeptom nowej – choć starej – techniki wywołać.
Szaleliśmy rozcierając długo i dokładnie – niczym alchemicy – pigmenty z gumą. Uczestnicy z rozpalonymi oczyma wczytywali się w proporcje i jednostki miar podane przed laty w książce „Guma warszawska” przez mistrza Dederkę. Po całym studio, całej ciemni rozchodziły się nabożne dialogi:
– A ile dałeś czerni lampowej, malutko, czy nieco-więcej?
– Pół ciuta… albo ciut-więcej;
– Aha, czyli nie malutko tylko nie-za-dużo… Ale co ty mi tu sypiesz? Zwariowałeś?
– Oj wielkie mi co, tylko trochę brązu van Dycka…
Po kilkunastu godzinach tych wszystkich radosnych fotograficznych szaleństw, gdy warsztaty powoli dobiegały końca, a każdy z uczestników miał po paręnaście odbitek swych własnych gum – pojawiły się też dość oczywiste spostrzeżenia. Takie na ewentualną fotograficzną przyszłość. O tyle też ważne, ze nie narzucone przez prowadzących: gumy chromianowe to zupełnie inna fotografia, to zupełnie inne myślenie i inna wrażliwość. Inne też podejście do struktury zdjęcia, wymagające innego – od samych fotografów – myślenia i innej wrażliwości. Te naprawdę bardzo podstawowe spostrzeżenia można też przenieść na całość dziedziny fotografii: fotografia, ta jedna z „najłatwiejszych” sztuk wymaga od fotografa, tego „najbanalniejszego” z artystów i myślenia i wrażliwości. Niestety.